czwartek, 27 września 2012

"Gambit" Michała Cholewy - Biblioteka Krainy

Pomimo, że ostatnio więcej książek w mojej bibliotece pojawia się w formatach EPUB oraz MOBI, zdarza się, że kilak książek wybieram w formie klasycznej. Wprowadzając zasadę minimalizmu (ze względu na brak miejsca w biblioteczce) zdecydowaliśmy z Laures, iż większość nowych książek będziemy zakupywać w formie elektronicznej. Jednak kilka pozycji obowiązkowo musiałem sobie zostawić w klasycznej formie. Jest to cykl Diuny wydany przez Rebis, kilka obowiązkowych dla mnie pozycji z Star Wars wydanych przez Amber oraz ostatnimi czasy Herezja Horusa, która urzekła mnie swoim wydaniem przez Fabrykę Słów. I nie małym zaskoczeniem dla mnie są właśnie książki z serii Warbook wydane przez Wydawnictwo Ender z Ustronia. Na półkę trafiły do mnie tytuły: "Rebelia", "Piaski Armagedonu" oraz "Gambit".
Do dwóch pierwszych tytułów zachęciła mnie tematyka (może na fali moich wojaży w Battlefield 3) współczesnych konfliktów. Natomiast "Gambit" Michała Cholewy wpadł mi w ręce przypadkiem. Zachęcił mnie opis oraz kilka recenzji jakie pojawiły się w necie. I wiecie co? Naprawdę było warto :D

"Gambit" jest opowieścią w klimacie SF. Nie przedstawia ona jednak światłej przyszłości, gdzie to ludzkość się jednoczy w celu radosnej eksploracji kosmosu. Ludzie są podzieleni, skłóceni i walczą ze sobą o każdy kawałek kosmosu. Interesujący jest podział głównych sił. Autor pokusił się o wprowadzenie, jako głównych frakcji galaktycznego (?) konfliktu, Unii Europejskiej, Stanów Zjednoczonych oraz gdzieś tam wspomina się o Imperium (łączące znane nam kraje azjatyckie). My jako czytelik zostajemy wprowadzeni na teatr działań wojennych krótkim wstępem klimatem przypominającym filmy z serii Alien. Duszne korytarze, opuszczony statek i oddział specjalny. Jak się okazuje ludzkość nie tylko jest podzielona, ale również przeżywa poważne problemy po wydarzeniu z przeszłości (nazwane tutaj Dniem) kiedy to Sztuczna Inteligencja uległa uszkodzeniu i zbuntowała się przeciwko ludzkości. Sytuacja okazała się na tyle poważana, bo właśnie SI odpowiedzialne było za sterowanie statkami podczas podróży, przeliczaniem danych czy choćby wspomaganiem całych koloni. A teraz jej nie ma, nie działa i... ludzie są zdani na siebie. Dlatego też każde dane czy mapy galaktyczne znajdujące się w zaginionych jednostkach są na wagę złota i są zdecydowanie cenniejsze niż ludzkie życia. W tym własnie momencie poznajemy naszego bohatera, żołnierza 40-go regimentu Unii Europejskiej, Marcina Wierzbowskiego. Swojskie nazwisko oraz pochodzenie (tak jest, to nasz rodak) pozwalają nawiązać z postacią Marcina swoistą nić sympatii. Zwłaszcza, że jest zwykłym żołnierzem, który ma za zadanie wykonywać rozkazy ludzi, którzy nie liczą się z jego życiem i życiem jego towarzyszy broni. "Gambit" jest powieścią przedstawiającą bitwy i starcia wojenne z perspektywy pola walki. Jest ostre słownictwo, są dramaty ludzkie, drobne radości i nadzieje zwykłych żołnierzy. Bohaterowie wokół Marcina zmieniają się, są to ludzie z którymi idzie do walki, przyjaźni się. Czasem giną, czasem przezywają, nie starają się być bohaterami... i pomimo, że są tutaj przedstawieni jako mięso armatnie (którym są dla ich dowódców) są to postaci bardzo ludzkie, mające pewne swoje cele i charakterystyczne zachowanie. Autorowi udało się oddać taki dość specyficzny klimat towarzyszący działaniom oddziałów, które przecież nie składają się z klonów, a żywych ludzi o odmiennych charakterach i temperamentach.

Michał Cholewa opisał bardzo brutalny świat pogrążony w beznadziejnej wojnie, gdzie ludzkość jest rozproszona, a mimo to walczy ze sobą. Jest to bardzo smutna i przerażająca konkluzja, ale jakże prawdziwa. Książka pomimo, że nie kusi się na jakiś realizm technologiczny (nie ma tu wybujałych teorii z zakresu fizyki kwantowej, nie uświadczymy to modnych w SF laserów czy super wytrzymałych pancerzy - jest technika, która ma za zadanie wspomóc żołnierzy i jak w życiu czasem i ona zawodzi), trzyma się swojej konwencji i wizji autora. Zastosowane rozwiązania techniczne sprawiają wrażenie surowych i zużytych. Urzekło mnie to bardzo, gdyż nie jest to sterylne środowisko jak choćby w serialu Star Trek.

"Gambit" przedstawia losy zwykłego żołnierza w brutalnym, brudnym świecie w bezsensowym konflikcie, w którym życie tracą ludzkie istoty i to po obu stronach barykady. Książka kupiła mnie swoją prostotą opisów, ciągłością akcji oraz kreacją bohaterów. Duże brawa dla pana Michała Cholewy, aż strach pomyśleć co będzie dalej i jak dobre będą jego kolejne książki.

Samo wydanie jest bardzo miłe dla oka. Fajny (i ładnie pachnący papier), czcionki są duże i wyraźne, ale nie tak przesadzone jak w wydaniach z Fabryki Słów. Książkę czyta się bardzo przyjemnie i wygodnie się trzyma całą okładkę w dłoniach, gdyż format jest bardzo poręczny (nie ma ryzyka, że czytając w łóżku, przyśniemy a na głowę spadnie nam ogromna i twarda księga). Zresztą Wydawnictwo Ender bardzo elegancko dobrało fakturę okładek swoich książek i mają rewelacyjna szatę graficzną.

Na zakończenie. Oceniam książkę bardzo wysoko, bo w mojej prywatnej skali do mocne 5/6. Ciekawa i wciągająca historia, która zapewniła mi syndrom "jeszcze jednej kartki". Realistycznie przedstawiony świat z całą otoczką techniczną oraz dość ciekawie zbudowanymi bohaterami. Całość, aż się prosi o kontynuację w postaci jakiejś innej powieści stworzonej w uniwersum przez Michała Cholewę. "Gambit" polecam fanom książek o tematyce wojennej i militarystycznej, którym nie przeszkadza fantastyczna otoczka oraz ludziom, którzy lubią takie "surowe" SF.

Pozdrawiam i do następnego przeczytania.

wtorek, 25 września 2012

Sydicate, czyli "Gry za grosze"

Grą SYNDICATE, chciałbym rozpocząć cykl "Gry za grosze", czyli cykl recenzji oraz moich własnych przemyśleń na temat tytułów, które może nie należą już do najświeższych pozycji na półkach sklepowych, ale za to dorobiły się ciekawych przecen.

Na pierwszy ogień wybrałem grę SYNDICATE od EA nie bez powodu. osobiście, widząc pierwsze zapowiedzi tego tytułu oraz mając okazje posłuchać kilku klimatycznych kawałków z muzycznych, które pojawiły się w materiałach promocyjnych bardzo napaliłem się na ten tytuł, mając nadzieję, że będzie "lżejszą" wersją Deus Ex'a.

Z założenia tytuł ten miał być odświeżoną wersją wiekowego już tytuły z lat 90-tych ubiegłego wieku. Przypominając, że pierwotna wersja gry (wydana w 1993 roku przez Bullfrog) oraz jej kontynuacja (dla mnie kultowe "Syndicate Wars", które radośnie do tej pory męczę na PSP :D) były grami strategiczno-zręcznościowymi z rzutem izometrycznym. Nowa wersja gry, której premiera miała miejsce w lutym 2012 roku, stała się strzelaniną z perspektywy pierwszej osoby. Pomysł producentów był dość kontrowersyjny, ale jak dla mnie ciekawy i odświeżający tematykę. Czasy się zmieniły i to co bawiło w 93 niekoniecznie sprawdziło by się teraz. Mam wrażenie, że właśnie podobny los spotkał niedoceniony Jagged Alliance, który w remake'u wprowadził kilka zmian, ale zachował prawie oryginalną formę. A jednak tytuł ten, pomimo swej legendy i wielkości, gdzieś tak bokami pojawia się na scenie. Teraz, mam wrażenie, że gracze wymagają bardziej dynamicznej rozgrywki (podejrzewam, że dzięki temu właśnie tak dobrze sprzedaje się seria Call of Duty). Dlatego też dość optymistycznie poszedłem do zmiany konwencji.

Pierwszy zimny prysznic jaki zafundowało EA Polska to wydanie tej gry na naszym rynku w wersji oryginalnej. Niby nic, bo to przecież strzelanina i wiele tam treści nie ma. Jednak ja jakoś lubię poczytać sobie w naszym nadwiślańskim narzeczu, kogo i dlaczego mam iść ostrzelać oraz co jest przesłanką ku temu by wydłubać mu ten chip z głowy. Drogi Wydawco... jak już pojawia się obawa, że tytuł się nie sprzeda w zadowalającej ilości (bo to chyba jedyne rozsądne, choć idiotyczne jak na wydawcę gry, wytłumaczenie) dlaczego nie zaserwowano nam "wersji kinowej". Ja nie muszę mieć profesjonalnego dubbingu (który zazwyczaj delikatnie zubaża odbiór zachodnich produkcji - wyjątkiem jest tu wiecznie żywy Baldur's Gate), aktorzy w wersji angielskiej dają radę, ale miło mi jest jako klientowi z Polski podczas instalacji móc wybrać z pomiędzy Angielskiej, Francuskiej, Niemieckiej czy Hiszpańskiej, rodowitą wersję językową.

Drugi czynnik, który mnie osobiście powstrzymał od zakupu to cena i zawartość. Ostatnimi czasy, wśród wydawców jest tendencja do dorzucania w przed-sprzedaży rożnych darmowych "pierdółek". Darmowe DLC zawierające pakiet misji, jest całkiem ciekawym gadżetem, ale ... zestaw pozłacanej broni dostępniej w trybie multiplayer? Matko Kochana, kogo coś takiego może skusić (poza jakimś dyktatorem na Bliskim Wschodzie??).
Około 120 zł za wydanie premierowe okazało się dla mnie ceną zaporową. Ogólnie gra sprzedała się bardzo kiepsko, gdyż oficjalne źródła podają, że sprzedaż osiągnęła około 150 tys. egzemplarzy na całym świecie, co jest wynikiem zatrważającym. Kwestia czasu było, że gra trafi na przecenę.

Okazja nadarzyła się całkiem niedawno. Początkiem września kilka tytułów trafiło do przeceny i można je było nabyć za 29,99 zł za sztukę (taka bardzo amerykańska końcówka ;)). Ofiarami naszych zakupów padły następujące tytuły: Kingdoms of Amalur Reckoning (Laures miała wyjątkową satysfakcję zakupując ten tytuł, ale o tym napiszę przy okazji kolejnego artykułu), Medal of Honor (wersja z 2010, której kontynuacja ma się pojawić już lada dzień) i oczywiście SYNDICATE.
Zakupu dokonaliśmy w sklepie gram.pl, gdyż ostatnimi czasy "poprztykaliśmy się" z ultima.pl.
Jako ciekawostkę muszę dodać, że i Kingdoms of Amalur Reckoning oraz SYNDICATE są wydaniami premierowymi (tak jest, w pudełku dostałem kod na DLC ze złotymi karabinami)

Zatem co można powiedzieć o samej grze. SYNDICATE to naprawdę porządnie wykonane rzemiosło. Całkiem fajny scenariusz prowadzący nas przez kilka misji, w których wcielamy się w agenta jednego z wielkich syndykatów władających światem w 2069 r. Szału nie ma, ale historia daje pewien motywator do dalszego przebijania się przez hordy wrogów. Nasi oponenci potrafią całkiem miło zaskoczyć nas swoimi zagrywkami (niespodzianka w postaci deszczu granatów, która w jednej misji spadła mi na głowę, skutecznie zakończyła się wczytaniem poprzedniego stanu gry), choć w głównej mierze są mięsem armatnim podkładającym się pod kule. Sama gra w trybie dla jednego gracza czasem potrafi nas postawić do pionu. Zdarzają się momenty gdy wychodzi z nas kozak, któremu nikt nie podskoczy, siejemy ołowiem na prawo i lewo, aż do momentu gdy nie trafimy na bossa lub większe zgrupowanie przeciwników, którzy potrafią się zgrabnie przegrupować. Tryb dla samotników ma swoje momenty, ale niestety są one dość rzadkie.

Natomiast gra w trybie kooperacji rozwija skrzydła. Dobrze zgrany zespół potrafi nieźle namieszać w szeregach przeciwnika. Mamy okazję wtedy wziąć do garści nasz wypieszczony złoty minigun i ruszyć do akcji w obronie interesów naszego ukochanego syndykatu. Jeśli mamy znajomych, którzy wysupłali 30 zł i udało im się załapać na promocję gry, ubawimy się przednio. W przeciwnym razie, albo stracimy cholernie dużo nerwów wykrzykując w stronę monitora: "GDZIE LEZIESZ... Tu atakujemy! TU!!!" - gdy grupa się nie spasuje lub pograsz z ekipą milczących profesjonalistów, którzy znają swoje miejsce w oddziale. Każda z tych opcji ma swoje zalety jak i wady (w drugim przypadku... jak się trafi na obcokrajowców władających sobie tylko znanym językiem komunikacja może, delikatnie rzecz ujmując, kuleć). Najważniejsze jednak jest to, że kooperacja jest trzonem rozgrywki w SYNDICATE i bardzo winduje ocenę ostateczną gry.

Podsumowując. SYNDICATE to dobra produkcja dla samotnika i rewelacyjna gra w trybie kooperacji. Co z tego, że ma troszkę nieświeżą grafikę, że prosty i przewidywalny scenariusz. Nie oczekujmy tutaj intrygi na poziomie Deus Ex wodotrysków jak w Battlefield 3. Odpalając tą grę od razu widać, że twórcy nie chcieli konkurować z tymi tytułami, chcieli zrobić dobry produkt. To się im udało. Zrobili dobrą grę, ale brakło im czegoś do świetnej gry.

Moja ocena, to 4/6. Za dobry tryb kooperacji i za mile spędzony czas w scenariuszu dla pojedynczego gracza. Przede wszystkim ogromy + za cenę. Pomimo, że 29,99 za tego typu produkcje wydaje się krzywdzące, ja traktuję to jako żółtą kartkę dla wydawców... czasem warto poczekać troszkę i wydać dopieszczony produkt (z sensownymi bonusami, z dodatkowymi wersjami językowymi).

Pozdrawiam i do następnego przeczytania.

Wspomnień czar, czyli co wygrzebałem w moich notatkach: "Kinia - rok pierwszy... "

Przeglądając stare notatki, natrafiłem na przedziwną rzecz... na coś co miałem opublikować już... lata temu. Naprawdę nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem... może zmęczenie. Jednak ciekawie się to czyta mając świadomość, że córka ma już 3 lata i 4 miesiące.









"I stało się. Dnia 18 maja 2010 roku o godzinie 23:30 minął dokładnie rok od momentu jak nasz świat wywrócił się do góry nogami, a na świecie pojawiła się córeczka Lauresy i Radoka - Kinia. Jak w kilku słowach streścić i podsumować całe życie takiej małej osóbki zamknięte w jednym roku? Z początku nasuwała mi się piosenka zespołu Madness "Our House", ale aż tak źle nie było. Dziecko pozwala odkryć najbardziej skrywane zakamarki ludzkiej duszy. Uczucia i zachowanie takiej małej osoby jest szczere czasem, aż do bólu (dosłownie, gdyż poza nieartykułowanymi dźwiękami potrafi swoją radość okazywać za pomocą ząbków i paznokci). Pierwszą lekcją, której córeczka nam udzieliła były zajęcia z pokory i ogromnego dystansu do wielu rzeczy.Pierwsze trzy miesiące z początku wydawały się nieokiełznanym chaosem. Pierwsza noc z dzieckiem, pierwsza zmiana pieluszki, pierwsze karmienie w domu. Pamiętam jak trzymając kruszynkę z kilku tygodniowym stażem bytowania na tym świecie i walcząc z sennością powtarzałem sobie w myślach: " jeszcze tylko 11 miesięcy i będziemy wszyscy przesypiać całą noc". Wtedy cztery godziny nieprzerwanego snu były marzeniem świeżoupieczonych rodziców i nieocenionej babci, która potrafiła nami tak pokomenderować byśmy głów nie pogubili. Dodatkowo trzeba było ustalić stały program dnia, gdyż taki maluszek uwielbia wręcz rutynę i każde nawet najdrobniejsze odstępstwo powoduje bunt i wyrażanie swoich żalów ogłuszającym ryiem.

I tak niezmordowanie brnęliśmy w kolejne rytuały, które narzuciła nam córeczka, aż pewnego dnia, po ośmiu godzinach snu, musieliśmy budzić brzdąca na śniadanko. Od tego momentu, Kinia usilnie pracuje na swoją opinię śpioszka zaliczając nawet dwanaście godzin nocnego wypocznku. Dla innych rodziców niemowlęcia wydawać się to może nieprawdopodnbe, ale małe dzieci naprawdę potrafią przespać całą noc :)

Może to dziwne dlaczego akutar tak często wspominam sen jako pewien wykładnik ludzkich możliwości i czasem niedoścignionych marzeń, ale tak to już z ludzmi bywa, że doceniają to co dobre dopieo wtedy, gdy im tego zabraknie. Po całej dniówce w pracy, gdyby zaserwowano nam kolację (i podano do ust), umyto i włożono do łożeczka, chyba byśmy takiego kogoś po rękach całowali. Ale dzidziuś ma inne zdanie na ten temat, co zazwyczaj komunikuje głośnym sprzeciwem. W końcu tyle ciekawych rzeczy jest do poznania i nauczenia się, trzeba rosnąć.

Wszystkim młodym rodzicom oraz tym, którzy w jakiś sposób planują powiększyć swoją rodzinę o potomka polecam lekturę komiksu "Baby Blues". I niczym Sienkiewicz pisał ku pokrzepieniu serc rodaków, tak radzę poczytać sobie takie lekkie i wesołe szorty komiksowe o zmaganiach młodych rodziców na zupełnie innej drodze życia przemierzanej na czworaka.

Żeby nie było, że to co tu pisze jest jakąś gehenną z której nie ma już powrotu. Przy takim bąbelku bywają cięższe chwile, ale wystarczy jeden uśmiech z bielutkimi niczym perły zębami lub pomachanie łapką i słowo "mama" lub "tata" a człowiekowi mięknienie serce i wszystkie troski, smutki odpływają na daleki brzeg zapomnienia. Co z tego, że mieszkanie wygląda jak po eksplozji w fabryce zabawek, a ubranie przyozdobione jest zaciekami z mleka, śliny oraz śladami po rozmoczonym herbatniku. To wszystko to nic. Wtedy zaczya się widzieć sens wałsnego życia i powód, dla którego warto obudzić się nastepnego dnia. Każdy drobny sukces takiego młodego człowieka, cieszy bardziej niż własny, a porażka boli niczym najgorsza rana.

Jaki był ten pierwszy rok? Szaolny, straszny, radosny, pelen śmiechu lub płaczu?

W zasadzie wszystkiego potroszku. Pamiętam jak pierwszy raz wziąłem córeczkę na ręce, rozpłakałem się... ze szczęścia, ze strachu. Czy to ważne? Wiedziałem, że ta malutka istotka pokłada całe swoje zaufanie w Laures i mnie, że liczy na nas, a my ze swojej strony będziemy starać się zapewnić jej szczęsliwe, spokojne dzieciństwo oraz możliwość bezpiecznego badania otaczającego jej świata. Rodzice wiele potrafią poświecić dla swoich dzieci. Kinia, nie spieprz tego !

Wszystkiego najlepszego córeczko z okazji urodzin i by ten nowy rok Twego życia był jeszcze ciekawszy od poprzedniego."


Naprawdę nie mam zielonego pojęcia, dlaczego ten post nie pojawił się 18 maja 2010 roku. Może też musiał dojrzeć do swojej roli... jak my, rodzice.

Pozdrawiam.

poniedziałek, 24 września 2012

Powrót "bloggera" marnotrawnego

Wstyd się przyznać, ale tak jakoś wypada, że post pojawia się u mnie raz na rok (nawiasem mówiąc zazwyczaj w okolicach września). Zazwyczaj jest to również post podsumowujący miniony okres czasu. Nie inaczej będzie i tym razem, jednak zamarzyła mi się pewna zmiana.

Ale od początku. Od ostatniego wpisu zmian było duużo, przeżyło mi się dwie imprezy StarForce. Obie rewelacyjne choć każda zauroczyła mnie zupełnie czymś innym. StarForce 2011 (który to miał miejsce w Toruniu) to przede wszystkim wizyta Jerremiego Bullocha w Polsce i niepowtarzalna okazja na zdobycie jego autografu i poznania go. Wyprawa do Torunia zaowocowała zacieśnieniem koleżeńskich relacji między członkami Polskiej Społeczności Mandalorian - Manda'Yaim, nareszcie była okazja zobaczyć tych ludzi, z którymi codziennie wymienia się postami na forum.

Natomiast StarForce 2012 (tym razem w Bydgoszczy) był dla mnie okazją do pierwszego wystąpienia w pancerzy mandaloriańskim mej własnej produkcji. Co prawda jeszcze bez hełmu (zbieg okoliczności sprawił, że niestety uległ on uszkodzeniu w transporcie i musiał wylądować u producenta w naprawie), ale jak dobrze pójdzie wkrótce zbroja będzie kompletna i gotowa do aplikacji do Mandalorian Mercs. :D Tak, Moi Drodzy, hełm zakupiłem, gdyż moje próby wykonania go własnoręcznie pomimo, że całkiem udane nie dawały takiego efektu jak "gotowiec" wykonany przez jednego z członków Manda'Yaim (tak jest mamy faktorię, która wyrabia hełmy mandaloriańskie w Polsce :D ).

W między czasie również, tak w okolicach maja, córce stuknęła "trójka", a mnie kilka dni później do "trzydziestki" doszła "jedynka". I wiecie co, fajnie jest mieć taką liczbę wiosen, człowiek wydaje się taki poważny... ;) A jednocześnie zaczyna patrzeć na niektóre rzeczy inaczej. Przestają mnie już bawić produkcje, książki czy komiksy, które kilka(naście) lat temu zaprzątały moją uwagę, zaczyna się czas fascynacji zupełnie odmiennymi tytułami. Do łask powróciły pozycje z Sci-fi, oraz klasyka gatunku Fantasy. Jako nowość to zafascynowała mnie literatura, którą oferuje wydawnictwo Warbook. Książki mają zazwyczaj ciężki militarny charakter i przedstawiają oblicza konfliktów oczami zwykłego "trepa" (z całym szacunkiem i sympatią dla wszystkich żołnierzy).

A co z grami? No własnie i tutaj dochodzimy do sedna sprawy i przyszłości tego bloga.
Ale nim coś więcej na ten temat napiszę, chwila wyjaśnienia czym w zasadzie jest lub miała być Kraina Radoka. W momencie opublikowania pierwszego wpisu zamysł był taki, by stworzyć bloga poświęconego moim fascynacjom, związanym z Gwiezdnymi Wojnami oraz figurkami, książkami i wszystkim co jest z tym związane. Całość miała być bogato opatrzona tekstem oraz zdjęciami. A wyszło, jak widać... miejsca na półce na figurki brakło, choć kilka obfotografowanych nadal mam i czekają na swój opis. W miedzy czasie zmieniły mi się priorytety oraz zamysł prowadzenia bloga. Potem miało być o wszystkim... ale jak stara mądrość ludowa głosi "jak coś jest do wszystkiego to jest do d..y". I tym razem też nie wyszło.
Zacząłem się zastanawiać co jest takiego o czym mógłbym pisać i w miarę się na tym znać... Wstępny wybór padł na "tanie granie". O co chodzi?
Nie sztuką jest kupić grę w przedsprzedaży z setki złotówek, będąc kuszonym promocjami w postaci darmowych DLC. Sztuka jest kupić taką grę... tanio.
Znajoma kiedyś powiedział, ze razem z Laures mamy zatrważające ilości gier... fakt, gier mamy dużo, ale mało kiedy grę kupujemy w pełnej cenie zaraz po premierze.
Na czym chciałbym się skupić? Moim zamysłem jest wyłapać promocje i wrzucić kilka słów na temat tego produktu pod kątem jakość/cena/czas od wydania oraz polecić w co warto zainwestować swoje 20 lub 30 zł. Bo pomimo tego co się okazuje, to gry nie są aż takie drogie i całkiem nowe tytuły można wyłapać za niezłe ceny.

Jak to wyjdzie w praniu... zobaczymy. Póki co pierwsza zapowiedź, już wkrótce opisze Wam coś niecoś pod tym kątem na temat tytuły SYNDICATE od EA. Dlaczego czekałem na przecenę, za ile kupiłem i czy było warto.



Do następnego przeczytania.