środa, 31 października 2012

Medal of Honor Warfighter - Moim zdaniem, czyli Radoka subiektywna recenzja

Od kilku dni na moim dysku niepodzielnie króluje najnowszy Medal of Honor Warfighter, o którym miałem już okazję napisać w poprzednim poście. Pierwsze wrażenie jest kolosalne i porażające. Gra mnie zwyczajnie zachwyciła. A jaka jest po bliższym przyjrzeniu się jej? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie.

Samotny na placu boju.
W zwyczaju mam zaczynać takie gry (łączące kampanię i grę z innymi graczami) od rozgrywki dla pojedynczego gracza. I tym razem postanowiłem zgłębić tajniki gry od tej strony, od czasu do czasu stając w szranki z innymi graczami w walnej bitwie narodów. Kampania jest kontynuacją, może nie bezpośrednią, Medal of Honor wydanego w 2010 roku. Spotykamy tu takich starych znajomych jak Voodoo, Dusty (ten koleś z okładki poprzedniej części gry), Mother, czy Preacher. W większości skupimy się na losach tego ostatniego, gdyż będzie nam dane poznać jego przeszłość, jego trudne relacje z rodziną oraz przyczyny i konsekwencje kilku decyzji jakie nasz bohater podejmie w grze. Poza "kaznodzieją" pokierujemy także operatorem o ksywie "Stump".

Bombowy początek.
Medal of Honor Warfighter jak przystało na współczesną grę akcji opisuje nam walkę z wrogiem nr 1 w XXI w, czyli terrorystami. Dzięki działaniom jakie podejmuje grupa Tier 1 odwiedzimy m.in Pakistan, Iran czy Bałkany.
Całość zapowiada się dość niewinnie. Pierwsze minuty gry to typowa misja "cichaczem do celu". Eliminacja strażników z broni z tłumikiem, podłożenie ładunku, detonacja i ... tutaj zaczyna się cała zabawa. Zamiast chirurgicznego uderzenia w transport terrorystów zaczyna się wojna. I to wojna na szeroką skalę. Ludzie biegają, strzelają, śmigłowce latają nad głowami, a pośrodku Preacher i Mother muszą się ewakuować. A to dopiero początek.
Ogólnie, by nie streszczać fabuły, cała akcja skupia się wokół tajemniczego materiału wybuchowego, który podczas naszej pierwszej misji dość porządnie zdemolował pewien port. Materiał ten jest w posiadaniu terrorystów, którzy jak wiadomo raczej bombek na choinkę z niego robić nie będą. Zatem jako dobrzy amerykańscy chłopcy od zadań specjalnych ruszany tam gdzie i diabeł baby posłać nie chciał, by sprawę wyjaśnić, załagodzić i pogodzić wszystkich ogniem i ołowiem.
Fabuła serwuje nam kilka ciekawych smaczków oraz momentów, w których z jednej chwili uśmiech ciśnie się na usta jako reakcja na tekst rzucony przez jakiegoś bohatera, by potem zamilknąć w zaskoczeniu widząc, że nie wszyscy terroryści to "rozrywkowe" chłopaki łapiące w lot amerykańskie poczucie humoru.
Fabuła bardziej mi przypasowała niż to co serwuje nam Battlefield 3. Jest dynamiczna, pełna zwrotów akcji i naprawdę trzyma człowieka kurczowo, aż do ostatniej misji.

Jak GROM z jasnego nieba.
Narracja poprowadzona jest bardzo dobrze, a dość dużą zasługę w tym ma charakter niektórych misji. Ciche misje wręcz skradankowe, czy wypełnione akcją misje w których szturmujemy jakieś obiekty. Czy perełki w postaci jazdy samochodem po ulicach Dubaju. Nawiasem mówiąc najnowszy Need For Speed Most Wanted ma też działać na silniku Frostbite 2.0 i jeśli będzie co najmniej taki jak pokazany model jazdy i zniszczeń tutaj, to zapowiada się ciekawy tytuł.
Osobiście jednak najbardziej urzekła mnie jedna misja. Nazywa się ona "Starzy przyjaciele" i rozgrywa się w Bośni, gdzie to mamy zatrzymać bośniackiego handlarza bronią. Sterujemy Stump'em, wspierając Voodoo w działaniach ofensywnych. Nasz zespół za to blisko współpracuje z GROM-em. Misja jest rewelacyjna, zwłaszcza, że pełno w niej smaczków. Nie wiem czy to celowy zabieg twórców gry, czy może pomysł oficerów GROMu współpracujących z nimi, ale spotykamy tam takich żołnierzy jak "Diabeł" i "Kaśka". Te dwa pseudonimy należały kolejno do Ś.P. podpułkownika Leszka Drewniaka i Ś.P. porucznika Krzysztofa Kaśkosa. Piękny hołd złożony żołnierzom formacji. Cała misja zdaje się nawiązywać do operacji "Little Flower" i aresztowania Slavko Dokmanovicia, w którym GROM brał dość czynny udział.
Zresztą większość misji wzorowana jest na autentycznych operacjach w których udział miały okazje brać oddziały specjalne.
Pomimo, że pozornie misji nie jest wiele, są one dość rozbudowane i bardzo klimatycznie zrealizowane. Czasem, czułem się jakbym realizował plan taktyczny z Rainbow Six.

Kupą, Mości Panowie!
Multiplayer oferuje natomiast, podobnie jak poprzedniczka, rozgrywkę będącą połączeniem dynamiki i wielkości map z Call of Duty z taktycznym podejściem Battlefield. I powiem szczerze, że takie podejście mi się podoba. Nie ma tu sytuacji, że gracz na ultra-poziomie jest wśród lamerów, takich jak ja, wręcz nietykalny. Wejdzie na gracza na niższym poziomie, ale z lepszym refleksem, dostanie kule i musi czekać na respawn. Premiowana jest tu szczególnie gra zespołowa, tak reklamowana na trailerach. Jak na razie miałem okazję grać w kilku trybach i w każdym trafiał mi się jakiś partner (chyba nie ma możliwości biegać po mapie jako jednoosobowa armia, jak w BF3). Gdy była to osoba ogarnięta, grało się wybitnie. Wzajemne wspieranie się, podawanie sobie amunicji oraz leczenie. W trybie "normalnym" nawet było widać kontur naszego współpracownika, gdy ten chował się za ścianą oraz kontur oponenta, który pozbawił życia wirtualny byt naszego partnera. Tryb "hardcore" najpewniej miał zbliżyć warunki pola bitwy do rzeczywistości, bo nawet nie otrzymujemy informacji o trafieniu przeciwnika. Nie widzimy również konturu naszego partnera. Gra się tutaj mniej przejrzyście i może to przeszkadzać osobom przyzwyczajonym do rozbudowanego HUB'a. Ale niestety gra w tym trybie nie daje żadnych dodatkowych profitów. Kwestia gustu i preferencji, co komu bardziej odpowiada.
największy pozytyw dla mnie to zabawa w bitwę narodów i zbieranie żetonów. O co chodzi z tymi żetonami w Medal of Honor Warfigther? Każdy walcząc pod flagą swojego kraju zdobywa pewne punkty (żetony). Po skończony meczu otrzymujemy podsumowanie ile to tych żetonów wywalczyliśmy, czasem premiują nas mnożnikiem dzięki któremu w następnej grze otrzymamy więcej tych żetonów. Gdy uzbieramy ich odpowiednią ilość, możemy je "przelać" (w zamian za baretkę) na konto naszego kraju. Zliczanie punktów dla danego kraju jest banalnie proste. Ilość żetonów dzieli się na ilość graczy i otrzymujemy wynik. jednak jest jeden warunek... musi być co najmniej 500 graczy. Proste? A ile daje zabawy.


Granatem hukowym po oczach.
Grafika jest naprawdę fajnie zrealizowana. Miałem okazję grac na ustawieniach grafiki na poziomie "Ultra" i prezentuje się całość naprawdę wybitnie. Przyjemnie jest zrealizowana animacja, gdy otrzymujemy trafienia. Ekran rozbłyska i na chwile tracimy ostrość widzenia oraz barwy na ekranie. Nie wiem jak to wygląda na żywo, bo jeszcze mnie nikt nie postrzelił (oby nikt nie miał takiego zamiaru), ale w grze sprawdza się to wybornie. Zresztą dźwięk podczas ostrzału, też prezentuje się dość dobrze i widać, że Danger Close postarał się w tej kwestii. Również pozytywnie sprawdza się polski dubbing. Wspomnianą misję "Starzy przyjaciele" miałem okazję oglądać z oryginalnej wersji gry i tu trzeba pochwalić twórców, za oddanie charakterystycznego akcentu naszej mowy podczas wypowiadania kwestii angielskich oraz nagranie kilku linijek po polsku.

Kupa, Mości Panowie :(
By tak nie słodzić, muszę też troszkę ponarzekać. Gra idealna nie jest. Ponownie obawiam się, że twórcy za bardzo chcieli dotrzymać terminów i wypuścili produkt zabugowany. Frostbite 2.0 sprawdza się naprawdę dobrze, ale czasem zdarzają się zgrzyty i bardzo niemiłe doczytywanie tekstur. Na początku jednej misji powitały mnie na ekranie gładkie, nieoteksturowane kamienie. Dopiero po chwili (zdążyłem wejść do menu i sprawdzić ustawienia) doczytały się kamienie. Niby można to przeżyć, ale co w takim razie się doczytywało wcześniej, przed rozpoczęciem misji? Kolejny minus, to własnie ekrany doczytywania. Jak macie pecha, to będziecie je wiedzieć często... a gra niestety wczytuje się dość długo. czasem pojawiają się dziwne efekty graficzne. Gracz, który teoretycznie był za zasłoną dymna rozpoczął ostrzał w moim kierunku. Niby wszystko było OK, gdyby nie animacja wylotowych gazów pojawiających się na czarnym kwadracie. Chwilę później z tej samej pozycji inny grać próbował mnie ustrzelić (tym razem skutecznie) i animacja już była poprawna. Zaznaczyć muszę, że ja pozycji nie zmieniałem (leżałem grzecznie na trawce bez ruchu).
Najwięcej problemów sprawiają jednak dźwięki. Pierwszym zgrzytem było, gdy podczas forsowania drzwi, Voodoo zaczął obkładać zamek tomahawkiem... i była cisza. Absolutnie żaden dźwięk nie zaszczycił moich uszu. Ponowna wizyta w menu, zmiana ustawień z 5.1 na stereo... i nadal nic. Może to taki specjalny tomahawk z tłumikiem, by zaskoczyć tych w środku? Bardzo często zdarza się, ze prowadzimy ogień ciągły, wojna na całego, wszędzie latają granaty, kule... a tu broń bez dźwięku, a przelatujące kule brzmią jakby ktoś gwoździem po tablicy drapał.
Ostatnia rzecz, która mnie razi to animacja postaci po otrzymaniu postrzału. W Battlefield 3 jak widzę kolesia szarżującego na mnie i oddam strzał w jego stronę to postać chwilę jeszcze biegnie, a potem rozkłada się na ziemi. W Medal of Honor Warfigther postaci składając się jak scyzoryki. A po eksplozji dość dziwacznie podskakują. Wygląda to tak, jakby podrzucić szmacianą lalkę do góry.

Medal of Honor Warfigther nie ma szczęścia. Za chwile pojawi się Black Ops 2, który ma zdecydowanie mocniejsza pozycję na rynku. Zbieżne terminy premier bardzo źle zadziałały dla MoH. Pierwsze recenzje również nie rozpieściły gry. A szkoda, bo w większości były one bardzo krzywdzące i raczej niesprawiedliwe. Ciężko oceniać jest multiplayer po rozegraniu kilku meczy. Gra jest naprawdę dobra i daje dużo zabawy. Co najważniejsze ma potencjał. EA zapowiedziało już duży patch (jeden wypuścili już w dniu premiery), który ma ponoć poprawić wiele błędów. Zobaczymy.
Jeśli dla gry zabraknie wsparcia, cały potencjał pójdzie w gwizdek... a tego byłoby szkoda.

Dla mnie gra jest 5-/6. Ocena może wydawać się troszkę zawyżona, ale daję jej szansę i duży kredyt zaufania. Wydanie w edycji limitowanej jest naprawdę fajne, dodatkowe postaci, beta BF4 i dodatkowa mapa (ponownie jak przy BF3, sprzedano nam coś, czego jeszcze nie ma), steelbook (którego wizerunek widnieje na początku wpisu) oraz szata graficzna (zwłaszcza wizerunek oficera GROM)sprawiają, że gra od momentu gdy weźmiemy pudełko do reki zachęca do zabawy. Dobra kampania i naprawdę fajny multi oraz kilka ciekawych rozwiązań prosi się o ostateczny szlif. Pocieszam się, że Battlefield 3 na początku też kaprysił. Ale EA wypuściło kilka patchy, które poprawiły grę i teraz naprawdę wygląda to rewelacyjnie. Ale czy Medal of Honor Warfigther ma tyle czasu i czy gracze dadzą jej tyle zaufania, by czekać na usprawnienia? Oby tak, bo w tym tytule drzemie bestia, której jeszcze nikt nie obudził.

Pozdrawiam i do następnego przeczytania (lub do zobaczenia na polu bitwy, by zdobywać kolejne żetony dla Polski :D)

PS. Zapraszam do rozdania, Medal of Honor: Warfighter czeka! 

czwartek, 25 października 2012

Medal of Honor Warfighter - RZUT (Rad)OKIEM

Jakiś czas temu miałem przyjemność w cyklu "Gry za grosze" wspomnieć o wydanym w 2010 roku Medal of Honor, który udało mi się zakupić za około 30 zł. Nieświadom byłem wtedy, że moja małżonka miała niecny plan obdarować mnie w ramach imienin kontynuacją tego tytułu, czyli właśnie Medal of Honor Warfighter.




Jako, że oficjalna premiera jest dziś, nie obiecywałem sobie wczoraj za wiele od gry poza instalacją i "patchowaniem". Okazało się jednak, że dane mi będzie chwilkę pograć i w tryb dla pojedynczego gracza, jak i w sieci z innymi wojakami.

Scenariusz jest bezpośrednią kontynuacją wydarzeń z poprzedniej części Medal of Honor, nawet spotykamy tych samych bohaterów. Póki co miałem okazję zobaczyć "Mother" i "Preacher'a", ale to dopiero początek całej zabawy. Gra rozpoczyna się naprawdę z przytupem i dynamika godna filmów akcji. Sterowanie jest w grze więcej niż intuicyjne (choć ja oczywiście się początkowo gubiłem, co owocowało częstymi zgonami w grze na serwerze) i dla wyjadaczy Battlefield'a 3 będzie niczym wizyta u starych znajomych. Szybkie przebicie się przez pierwsze dwie misje i rozpoczęcie trzeciej (tej znanej z pokazu na E3 2012) zaowocowało gęstym ślinotokiem na widok tego co moje oczęta mogły uświadczyć. Silnik Frostbite 2.0 w tej grze miażdży. Grafika jest naprawdę przepiękna i czasem ciężko powstrzymać się od rozglądania się na około. Udźwiękowienie również daje radę, zwłaszcza odgłosy kanonady w jakiej uczestniczymy na ekranie. Muzyka, jakoś mi umknęła i w obecnej chwili ciężko mi nawet powiedzieć, czy coś tam w tle grało, ale za to zapadły mi w pamięć głosy aktorów. Z początku troszkę mnie raził polski dubbing, ale potem jakoś się przyzwyczaiłem.

Gdy zaliczyłem kolejny zgon mego wirtualnego żywota, postanowiłem zakosztować esencji tej gry, czyli rozgrywki multiplayer. Miłym zaskoczeniem była możliwość wybrania kraju jaki chcemy reprezentować. Oczywiście mój wybór padł na Polskę i na najlepszą formację w tej grze, czyli GROM :D Ciekawostką, która przypadła mi do gustu jest wspomaganie swojego kraju w walce na arenie międzynarodowej. Walcząc pod flagą swojego (lub nie) kraju zdobywamy specjalne żetony. My mamy za to baretkę, a nasz kraj punkty w rankingu :D Gdy już miałem odblokowane wszystkie dodatki z Edycji Limitowanej (no prawie wszystkie, bo nie wiem jak odblokować operatora SOG za posiadanie Battlefield 3 - ale się dowiem :) ) wybrałem pierwszy z brzegu serwer (Czeski) i wszedłem do gry. Chwilę minęło nim zorientowałem się, że gram w trybie współpracy wraz z jakimś innym człowiekiem. Tamten gracz sterował (chyba) właśnie operatorem z SOG pod flagą Szwecji. Podziwiam jego anielską cierpliwość do mojej osoby. Pomimo, że ekran odrodzenia widziałem dość często, to zdarzyło mi się kilka akcji zakończyć sukcesem. A już szczytem połechtania mojego ego, był koniec meczu, gdzie to moja Szwedzko-Polska drużyna desperacko atakowała pozycje bronione przez dwie drużyny (w sumie 4 graczy). Nie wiem jak, ale daliśmy radę i na koniec zostaliśmy uhonorowani piękną animacją naszych dzielnych wojaków.

Pierwszy kontakt z grą jest bardzo pozytywny i osobiście dziwią mnie tak średnie opinie recenzentów. Gra ma naprawdę trudny start. Za chwilę na rynek wchodzi pewniak od Activision, jakim jest Call of Duty: Black Ops 2. I pomimo, że według mnie Medal of Honor Warfighter ma zdecydowanie więcej do zaoferowania (rewelacyjnie łączy dynamikę Call of Duty z taktycznym podejściem Battlefield) to ciężko się będzie jej przebić przez giganta Activision (naprawdę, nie czuję multiplayera w Call of Duty - może za mało grałem i się nie przekonałem).

Dla mnie Medal of Honor Warfighter zapowiada się rewelacyjnie i te pierwsze godziny w grze dały mi naprawdę dużo radości. Fajna grafika, rewelacyjny dźwięk i to fascynujące uczucie podczas oddawania strzału. No i oczywiście żołnierz GROM'u na okładce steelbook'a. Miodność, miodność i jeszcze raz miodność. Aż się nie mogę doczekać, gdy dziś wieczorem zasiądę do kolejnej sesji :D

A jak się troszkę ogarnę w grze, to postaram się napisać coś więcej.


Pozdrawiam i do następnego przeczytania.

PS. Zapraszam do rozdania, Medal of Honor: Warfighter czeka! 

wtorek, 23 października 2012

"Gry za grosze" - Myst III - Exile

Wyobraź sobie pustą kartkę leżącą przed Tobą. W dłoni trzymasz pióro napełnione atramentem. Delikatna woń inkaustu drażni Twój zmysł węchu. Pusta strona kusi do stworzenia czegoś. Czegoś pięknego za pomocą słów. Zaczynasz pisać... i tworzysz świat. Opisujesz ukształtowanie terenu, zasady jakimi się ten świat przez Ciebie stworzony ma się rządzić. A co by się stało, gdyby tak wejść do wykreowanego świata (nazwijmy go Wieku)?

Tytuł tej recenzji jest troszkę zwodniczy, gdyż pod pozorem zachęcenia Was do zakupu tej gry, a dokładnie Myst III: Exile (niestety obecnie bardzo słabo dostępnej - jedynie serwisy aukcyjne lub muve.pl - za około 5 zł), chciałbym napisać o serii gier, które są wyjątkowe nie tylko dla mnie, ale dla całego świata gier komputerowych.

Czym jest seria Myst? To seria gier przygodowych, która graczom towarzyszy od lat 90-tych ubiegłego wieku. Od momentu kiedy rozpoczęto prace nad pierwszą częścią zatytułowaną zwyczajnie Myst(a było to w 1991 r.) gra przeszła długa drogę.
Myst został wydany w 1993 r. przez studio Cyan. Co było tak wyjątkowego w tej grze? Praktycznie wszystko. Znakiem rozpoznawczym serii stal się widok z perspektywy pierwszej osoby. Poruszaliśmy się "skokami" pomiędzy kolejnymi planszami i obserwowaliśmy światy lub raczej Wieki oczami naszego bohatera. Nie było tam obcych czyhających na nasz żywot, nie używaliśmy broni. Naszym jedynym orężem był nasz umysł, zdolność kojarzenia i obserwacji otoczenia. A "wrogiem" otaczające środowisko i zagadki.
Początkowo Myst miał być ręcznie rysowaną przygodówką, jednak twórcy (Robyn i Rand Miller) swoje dzieło wyrenderowali w programie graficznym i pokryli teksturami. Gra stała się hitem. Oprawa wizualna na warunki jakimi dysponowały ówczesne komputery stała się hitem. Całości dopełniała muzyka. Piękna, nastrojowa i tajemnicza (soundtrack został osobno wydany).

Jednak mój pierwszy kontakt z grą Myst wcale nie nastąpił w 93r., a znacznie później. Tak to już w życiu bywa, że jak coś się sprzedaje, to za chwilę ma naśladowców. Narodził się nawet taki specyficzny gatunek przygodówek "mystowatych". Takim tytułem był rodzimy Reah wyprodukowany przez L.K. Avalon. To właśnie ta gra była dla mnie początkiem i bodźcem to poznania Myst. Traf chciał, że mniej więcej w tym czasie w moje dłonie trafiła książka Myst: Księga Atrusa. Był to naprawdę wspaniały wstęp do fabuły gry. (Na naszym rynku była dostępna również druga książka z serii, Myst: Księga D'ni. Obie wydane przez Prószyński i S-ka.)

Czas mijał, gdzieś na rynku pojawiła się kontynuacja, a potem nawet trzecia część owej wspaniałej przygodówki. A ja nadal nie mogłem jej zdobyć pierwszego tytulu serii, ani tym bardziej kupić. Zmieniło się to jednak, gdy Cenega wprowadziła nową serię wydawniczą "Kolekcja Klasyki". Pierwszego dnia, gdy tylko pudełko z grą się pojawiło na półkach sklepowych zaraz po zajęciach na uczelni (a były to czasy radosnego mojego studiowania) zakupiłem zbiorcze wydanie za... około 15 zł. W skład tego wydania wchodziły gry:
Myst: Masterpiece Edition - z poprawioną grafika w stosunku do pierwszego wydania,
Riven: The Sequel to Myst - z przepiękną grafiką,
Myst III: Exile - z fotorealistyczną grafiką i możliwością swobodnego rozglądania się.
Interes był przedni zważywszy, jaka wspaniała przygoda mnie czekała, w dodatku po polsku.

No właśnie, przygoda. Wspomniałem o muzyce, grafice, założeniach, coś tam wspomniałem o kreacji świata. Ale o co w tej grze tak naprawdę chodzi? Swoją przygodę w Myst rozpoczynamy jako nieznany bohater, którego poznajemy w introdukcji gry. Człowiek ten miał kontakt z tajemniczą księgą... która przeniosła go do Wieku Myst.
Czym są Wieki? O co chodzi z tymi księgami? Dlaczego znalazł się na jakiejś wyspie? Tego musi się właśnie dowiedzieć. Fabułę poznajemy poruszając się po lokacjach oraz rozwiązując napotkane zagadki. Jednak całość sprowadza się do bohatera imieniem Atrus (tak, to on jest głównym bohaterem pierwszej książki) i jego rodziny. Poznajemy tragiczne losy jego bliskich oraz sytuację, w której się teraz znalazł i w której oczekuje naszej pomocy.

Kimże jest ów Atrus? Jest potomkiem starożytnej cywilizacji zwanej D'ni, która opanowała sztukę kreowania nowych światów (zwanych Wiekami) za pomocą słowa pisanego. Piękne prawda, wspaniała gra i historia ściśle związana z książkami, czegóż chcieć więcej :D. Niestety, jak każda starożytna cywilizacja ma w zwyczaju i D'ni zakończyła swoją egzystencję. Pozostało się przy życiu kilku osobom, które znały prawdę o D'ni i Wiekach. Saga Myst pozwala nam poznać różne etapy życia Atrusa, jego żony, dzieci, a nawet ojca (ostatniego prawdziwego D'ni czystej krwi). Jak to zwykle bywa, relacje rodzinne naszych bohaterów tła są co najmniej skomplikowane. Jest zdrada, zawiść, zemsta. I pomimo, że akcja jest zazwyczaj dość spokojna i gra nie wymaga od nas zręczności małego Azjaty grającego w Starcraft to fabuła jest emocjonująca i porywająca... jak naprawdę świetna książka.

A jaka jest tu nasza rola? Obserwatora i pomocnika Artusa. Rewelacyjne jest obserwowanie bohaterów w kolejnych częściach, jak ewoluują, jak zmienia się ich nastawienie do nas (z czasem Artus zaczyna nazywać nas przyjacielem). Niechcący wczuwamy się w ten świat i zaczynamy uczestniczyć w tych wydarzeniach.
Celowo staram się unikać opisywania niektórych wątków fabularnych, by nie odbierać Wam przyjemności rozkoszowania się nimi samemu. Bo w Myst się nie gra, tu się rozkoszuje każdą chwilą spędzoną w tym fascynującym uniwersum.

Popularność gier z serii Myst zaowocowała powstaniem w sumie 5-ciu części głównego cyklu. Pierwszy tytuł doczekał się nawet dwóch wznowień (pomijam wersje na inne platformy, ale Myst został wydany również na PSP i DS), wspomnianej wcześniej Masterpiece Edition oraz całkowicie odświeżonej i wydanej na silniku Myst V: Koniec Wieków gry o tytule realMyst.

Poza wspomnianym głównym cyklem pojawia się również seria poboczna URU. W moim posiadaniu jest wydanie o tytule Uru: Kompletne Kroniki , które zawiera podstawową grę oraz dwa dodatki wzbogacające rozgrywkę o dodatkowe Wieki. W tym tytule spotykamy się z troszkę inną formą zabawy. Nie jesteśmy już anonimowym bohaterem, lecz tworzymy własnego awatara, który ma za zadanie eksplorować w czasach bardziej nam współczesnych starożytną cywilizację D'ni. Gra miała być początkowo tytułem przeznaczonym do gry z innymi graczami (zresztą z informacji jakie posiadam na bazie Uru miał powstać Myst Live - ale chyba kiepskie zainteresowanie było wśród graczy - hm... w sumie ja też wolę w samotności eksplorować Wieki). Zmiana formy, chyba nie spodobała się odbiorcom, gdyż gra poniosła finansową klapę. A, szkoda, bo warto dać jej szansę.

Czym dla mnie jest seria Myst? To gra totalna. Piękna, mądra i dająca kłam tezą, że gry uczą zabijania i mordowania. Nie, gry są też dziełem sztuki, które uczą w mądry sposób myślenia. Pamiętam jak dziś, gdy przy odpalonym Myst III: Exile z kartką na kolanach i z kalkulatorem. Do pokoju weszła moja mama i widząc mnie zapytała: "Co robisz?", "Gram" - odpowiedziałem rysując coś na kartce i przeliczając jakiś dane na kalkulatorze. Mina jej była wtedy dla mnie bezcenna, ale podeszła i zainteresowała się co tak pochłonęło jej syna.
Zagnębiając się w świat Myst miałem wrażenie, że zasiadam do genialnej książki. Książki, która nie tylko wymaga ode mnie pełnej uwagi, ale również zaangażowania. A najpiękniejsze jest to, że pomimo łączenia się całego zarysu fabularnego, to każda część gry stanowi osobną, zamkniętą całość i nie każe gracza, za nieznajomość poprzednich części.

Ocena? 6+/6. Za całokształt, za czas spędzony w poszukiwaniu prawdy o D'ni.

Jeśli nie mieliście okazji poznać tej gry to jedyna szansa, to serwisy aukcyjne lub oferty z wyprzedaży na muve.pl, gdzie to właśnie Myst III: Exile jest obecnie za około 5 zł (zważywszy na fakt darmowej wysyłki, cena jest dość atrakcyjna).


Pozdrawiam i do następnego przeczytania.

piątek, 19 października 2012

"Gry za grosze" - Medal of Honor

Jakiś czas temu wspominałem, że w łapki wpadła mi pozycja z 2010 roku pt. "Medal of Honor". Tytuł dość kontrowersyjny i niedoceniony przez środowisko graczy. A szkoda, bo przy bliższym poznaniu okazuje się całkiem atrakcyjny, szczególnie za cenę 29,99.

"Medal of Honor" jest grą, w tworzeniu której udział brały dwie ekipy. Jedna (Danger Close) odpowiadała za tryb dla pojedynczego gracza i pracowała na Unreal Engine 3.0, druga (DICE) tworzyła część przeznaczoną dla wielu graczy działająca na silniku Frostbite znanym z Bad Company 2. Tą swoją dwoistość gra pokazuje już przy uruchamianiu bo odpalając czy to kampanię, czy multiplayer mamy wrażenie, że przesiadamy się zupełnie do innej produkcji.

Twórcy kampanii dla pojedynczego gracza, jak to przystało na nowoczesny tytuł FPS podążyli za modą i akcję osadzili dość współcześnie. Dane jest nam przeżyć około półtora dnia (bo mniej więcej takie ramy czasowe obejmuje cały scenariusz) w Afganistanie walcząc z największym wrogiem nowożytnej ameryki... terrorystami. Już początek gry zapowiada dość dynamiczną i przesyconą akcją rozgrywkę. Podczas przedzierania się przez kolejne etapy gry mamy okazję wcielić się m. in. w postać żołnierza korpusu Marine oraz członka elitarnej grupy "Tier 1" o pseudonimie Rabbit. Nie zabrakło również dynamicznych zwrotów akcji, ciekawych misji wymagających skrytego działania lub działań opartych na ostrej wymianie ognia. Całość jest bardzo filmowa i kurczowo łapie gracza w swoje szpony i nie puszcza dopóki nie pokaże całego scenariusza. Ogólnie tytuł prezentuje się jako pewniak do hitu i gry roku, ale ... coś gdzieś po drodze nawaliło. Recenzenci nie pozostawili na grze suchej nitki. Do największych wad wyliczanych pod adresem "Medal of Honor" była długość gry. Na normalnym poziomie bez większego wysiłku grę da się ukończyć w około 4 - 6 godzin. Osobiście dla mnie to też zdecydowanie za mało, bo scenariusz aż się prosił o rozwinięcie i przedłużenie zabawy o kilka godzin. Z drugiej strony dostajemy bardzo dynamiczną i filmową grę w której raczej nie ma czasu na nudę i gra się naprawdę świetnie. Niestety duża filmowość wiąże się z pewnymi ograniczeniami dla gracza w postaci skryptów. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób razi to w grach, ale fani Call of Duty powinni być do tego przyzwyczajeni. Dobre skrypty nie utrudniają gry, a urozmaicają ją w "fajerwerki", których moglibyśmy nie doświadczyć. Niestety w Medal of Honor skrypty czasem kuleją. Zdarzają dość zabawne sytuacje, przykładem niech będą drzwi mające być wysadzone za pomocą ładunku przez naszych kompanów, a otwierają się na kilka sekund przed wybuchem.
Świadczyć to może o bardzo pośpiesznym wydaniu gry, przez co bardzo na tym ucierpiała. A tak było blisko sukcesu.

Sprawa z grą po sieci to zupełnie inna bajka (i to dosłownie). Gra wygląda lepiej pod kątem graficznym (szalenie kojarzy mi się ze wspomnianym wcześniej Bad Company 2 - ale to głównie zaleta silnika graficznego) i jak to zazwyczaj bywa rozgrywka jest zdecydowanie mniej przewidywalna niż w "singlu". Gra oferuje kilka trybów zabawy, ale najlepsze co ma do zaoferowania to całkiem udany koktajl cech Call of Duty i Battlefield. Pomimo, że po sieci grałem mało, to zachwyciło mnie taktyczne podejście do rozgrywki na małych mapach. Pomimo swej dynamiki, gra nie wymaga aż takiej "małpiej zręczności" jak tytuły z serii Call of Duty (o czym ostatnio się boleśnie przekonałem stawiając swoje pierwsze kroki w Black Ops).
Dla mnie bardzo udany miraż dwóch odrębnych gier. Aż dziw bierze, że taka mieszanka nie zapewniła grze sukcesu. Może "Medal of Honor: Warfighter" (którego premiera zapowiedziana jest na 25.10.2012 r.)poprawi błędy swojego poprzednika.

Moja ocena i podsumowanie. Dla mnie oba tryby powinny być ocenione osobno, bo "Medal of Honor" to dwie różne gry w cenie jednej. Dostajemy całkiem fajną kampanię dla samotników, niestety niedopracowaną i wypuszczoną za szybko na rynek. To naprawdę widać, że brakuje jej ostatnich szlifów. A według mnie nagnane jest to, że gra nie doczekała się większych poprawek ze strony EA. Niestety ten tytuł podzielił podobny los, jak opisywany wcześniej Syndicate i został pozbawiony wszelkiego wsparcia developerów. A przecież tak niewiele brakło, a byłby hit. Kampania u mnie ma 4-/6 (baaaardzo duży ten minus, ale za dobrze się bawiłem by dać 3+). Gra sieciowa znowuż to naprawdę udany związek działań taktycznych rodem z Battlefield'ów z dynamiką znaną z gier Call of Duty. Czasem w ferworze walki, jakoś mi nawet ulatywało, że gram w MoH, a nie własnie w Bad Company. Czy to wada? Nie bardzo, w końcu czerpanie z najlepszych wzorców chwali się twórcom. Tryb multiplayer oceniam na 5/6.
Oceniając natomiast całą grę jako jedność, z czystym sercem wystawiam jej mocną 4/6.

Czego brakło "Medal of Honor" do sukcesu? Przede wszystkim szczęścia oraz ostatecznych szlifów. Gdyby wydawca się tak nie pośpieszył i wydał tytuł dopracowany, to mielibyśmy naprawdę mocnego zawodnika na rynku. A tak mamy grę w którą za 29,99 zł warto zagrać przed nadchodzącym "Medal of Honor: Warfighter", choćby po to by zobaczyć, czy twórcy potrafią się uczyć na swoich błędach oraz czy słuchają głosu rozsądku, jakim są gracze.

Pozdrawiam i do następnego przeczytania.

środa, 10 października 2012

W poszukiwaniu czynnika M - Star Wars Battlefront: Elite Squadron [PSP]

W poszukiwaniu czynnika M - czyli gry z klimatów Star Wars Mandaloriańskim okiem

Witam w kolejnej części cyklu Mandaloriańskich poszukiwań gry dla prawdziwych galaktycznych twardzieli. Dziś na tapetę pójdzie kolejny tytuł o którego recenzję zostałem poproszony przez Manda'Yaim.

Star Wars Battlefront: Elite Squadron

Jest to trzecia z kolei wydana na konsolę PlayStation Portable gra z serii Battlefront. Nazywana nieoficjalnie kontynuacją Renegade Squadron jest zarazem ostatnim tytułem serii jaki pojawił się na rynku. Podobnie jak reszta tytułów z pod znaku Battlefront jest grą przedstawiającą pola bitew znane nam z Uniwersum Gwiezdnych Wojen z perspektywy pojedynczego żołnierza. Kwintesencja zabawy sprowadza się, poza radosnym eliminowaniem oponentów za pomocą blasterów, do przejmowania punktów kontrolnych dających nam możliwość respawnu naszych braci broni oraz do dewastacji krążownika przeciwnika wiszącego na orbicie nad polem bitwy. Dodatkowo pojawia się możliwość poprowadzenie swoich ulubieńców (Imperium, Rebelii, Separatystów czy Republiki) do podboju całej Galaktyki w trybie Conquest, który łączy elementy gry strategicznej o charakterze turowo-ekonomicznym z możliwością samodzielnego brania udziału w bitwach i wpływania na ich przebieg.

W stosunku do znanych z PC części oznaczonych numerem 1 i 2 zmian jest całkiem sporo. Pierwsze co rzuca się w oczy podczas startu każdego meczu to możliwości wyboru lokacji startowej, w której chcemy by nasz dzielny wojak się pojawił. Mamy do wyboru powierzchnie planety, pokład krążownika lub przestrzeń kosmiczną. Zresztą wybór ten, co jest kolejną nowością w stosunku do dwóch pierwszych tytułów serii, nie jest permanentny i w każdej chwili możemy zmienić naszym żołnierzem miejsce prowadzenia potyczki.

Oczywiście posiadacze konsoli PSP E-1000 będą musieli się obejść smakiem potyczek z żywym przeciwnikiem, gdzieś na drugim końcu świata, ale w ich łapki został oddany tryb walki z botami oraz scenariusz, będący szeregiem potyczek połączonych linią fabularną. Fabuła niestety trąci myszką i sprawia wrażenie dorzuconej na siłę. Nie zagłębiając się w szczegóły, powiem tylko tyle, że opisuje ona historię dwóch braci klonów X1 i X2 (jednak nie są to genetyczni bliźniacy Boby Fetta). Obaj zostali stworzeni na podstawnie DNA Mistrza Jedi, dlatego też są podatni na Moc. Mniej więcej w okolicach Rozkazu 66 jeden z braci traci wiarę i nadzieję w nowostworzone Imperium i przystaje do Rebelii. I tak przez szereg potyczek, które sprowadzają się mniej więcej do przejmowania oraz niszczenia konkretnych obiektów, fabuła pokazuje rozwój i wzajemne animozje obu braci.

Oprawa audio-wizualna niczym praktycznie się nie różni od poprzedniej części wydanej na PSP oraz od wielu gier na tą konsolę. Modele są ładne i rozpoznawalne, niestety cierpią na syndrom tekstur w niskiej rozdzielczości, ale jak na konsolkę którą można spakować do kieszeni spodni, jest bardzo dobrze. Charakterystyczne tematy muzyczne towarzyszą nam i cieszą ucho w menu oraz podczas bitew. Jako dodatkowy plus zaliczyć należy przerywniki filmowe (pochodzące, a jakże z filmowej Sagi) przed bitwami w linii fabularnej.
Sterowanie jest bardzo proste i zdecydowanie bardziej intuicyjne niż w Renegade Squadron. Opcja auto-namierzania celu, jest wyjątkowo przydatna przy braku drugiej gałki analogowej. PSP rewelacyjnie sprawuje się przy sterowaniu podczas potyczek w przestrzeni kosmicznej.

A ile w Elite Squadron jest Mandalorian? Szczerze, bardzo niewiele. Gra posiada jeden bardzo ciekawy tryb walki po sieci lub z botami, a nazywa się on: Heroes and Villains. Dzięki temu trybowi, mamy możliwość wcielić się, w zależności czy gramy po stronie Separatystów, czy Imperium, kolejno w Jango Fetta lub Bobę Fetta. Rozgrywka tymi postaciami niewiele się różni między sobą (poza modelem) i jest bardzo satysfakcjonująca. Obaj Mandalorianie posiadają charakterystyczne dla siebie uzbrojenie (blaser EE-3 oraz blastery Westar-34), miotacze ognia i rakiety, dzięki którym mogą sporo namieszać na polu bitwy. Dodatkowo w niektórych bataliach, za szczególne osiągniecia (czyli zdobywanie punktów) można zasiąść za sterami Slave I lub pobiegać jednym z bohaterów np. Bobą Fettem i pokazać na co stać Mandalorianina.
Ogólnie, gra jest pozycją dobrą. Mnie osobiście cieszy wykonanie (od grafiki na okładce, przez instrukcję, po same rozwiązania zastosowane w grze) i dbałość o szczegóły. Cierpi natomiast linia fabularna, która mnie osobiście odrzuciła od tego trybu gry kierując moją uwagę na potyczki w sieci oraz tryb Conquest. Jak na produkt, który mieści się na malutkim dysku UMD, mamy do czynienia z solidnym spadkobiercą serii Battlefront, niestety z epizodycznym i dość ubogim występowaniem Mandalorian (choć i tak bogatszym niż w Battlefront 2).


Do następnego przeczytania.

PS. Zmniejszona aktywność w obecnej chwili związana jest z reorganizacją systemu na moim domowym PC. Wkrótce kolejne tytuły w cyklu "Gry za grosze".

wtorek, 2 października 2012

W poszukiwaniu czynnika M - czyli gry z klimatów Star Wars Mandaloriańskim okiem

Dziś troszkę inaczej. Przygotowania do postawienia nowego systemu dość skutecznie blokują mi możliwość protestowania kilku produktów do serii "Gry za grosze" (zwyczajnie się nie opłaca ich instalować i ściągać wszystkich patchy zwłaszcza, że za chwilę i tak czeka mnie czyszczenie dysku), dlatego też jako ciekawostkę chciałbym wrzucić jeden tekstów, który powstał na zamówienie Polskiej Społeczności Mandalorian - Manda'yaim. Teksty opisujące moje poszukiwania owego tajemniczego Czynnika M (tu by się przydało echo w stylu wejściówki pamiętnych "Pigs in Space") skupiają się głównie na doszukiwaniu się postaci, nawiązań lub smaczków nawiązujących do Mandalorian. A kim są w zasadzie Mandalorianie? Pamiętacie Bobę Fett i Jango Fetta z Gwiezdnych Wojen? Tak? To podstawy już macie. Mandaloriańscy wojownicy zasłynęli jako najemni żołnierze oraz łowcy nagród w uniwersum Star Wars. Po więcej informacji zapraszam na stronę Manda'Yaim.
A teraz kilka słów o grze "Star Wars: The Force Unleashed 2":

"Opis dotyczy wersji gry na konsolę PlayStation 3 bez zakupionych dodatków, czyli takiej jaka dostępna była w dniu premiery na półkach sklepowych.

Czym jest TFU 2? Jest kontynuacją rewelacyjnej gry ze stajni Lucasarts. Jest też grą pełną sprzeczności, która ostatecznie może rozczarować graczy i wiernych fanów Gwiezdnych Wojen, a której pojawienie się na rynku sprawiło „zarżnięcie” serii TFU przez producentów.

Przygotowując się do napisania tych kilku słów mających opisać grę oraz uwypuklić kilka motywów związanych z Mandalorianami postanowiłem ponownie odpalić tytuł. Zasiadłem wygodnie w fotelu, włączyłem telewizor, konsolę, odpaliłem grę i zerknąłem na pudełko. Piękna grafika na okładce cieszy oko, zresztą samo wydanie nie odbiega niczym od standardów. Cała otoczka marketingowa była rozmyślnie zaplanowana, traliery, grafiki, tapety na pulpity oraz ta sławetna i kontrowersyjna grafika z Bobą Fettem wbitym w podłogę z podpisem „Wyzwól Moc”. Wszystko było jak najpiękniejszy sen i wróżba hitu oraz kontynuatora rewelacyjnego TFU. Sen się skończył i moje oczekiwania również, gdy odpaliłem tytuł. I go po raz kolejny ukończyłem. Fajna grafika, płynna animacja, Galen Marek z drugą „świetlówką” przebijający się przez hordy Stormtrooperów. Ale coś tu było nie tak, jak powinno.

Historia. Znając kanoniczne zakończenie pierwszej części gry, niespodziewanie dostajemy naszego bohatera całego i zdrowego … no przynajmniej fizycznie. Okazuje się, że mamy do czynienia z wybrakowanym produktem technologii z Kamino, który posiada pamięć bohatera TFU i goni za swoją „Małgorzatą” w dłoniach miast żółtych kwiatów trzymając dwa miecze świetlne (złośliwi mówią, że trzecia część nie powstała, bo główny bohater nie miałby jak trzymać trzeciego miecza – okrutnicy). Co dobrego można powiedzieć o tej historii? Jest i łączy jakoś poszczególne etapy oraz jest krótka i nie męczy. Niestety to są jedyne plusy tła narracyjnego w TFU2. Historia jest dość naiwna, pełna nieścisłości i wątków które wręcz błagają o dokończenie. W momencie, gdy gracz, zaczyna się wciągać w fabułę i ciekawi go co będzie dalej, na ekranie pojawiają się napisy końcowe i imiona twórców. Dla mnie w pewnym momencie bodźcem do dalszego przebijanie się przez kolejne zastępy żołnierzy Imperium była chęć spotkania i „sklepania” Boby Fetta takim kozakiem jaki jest Galen Marek.

Rozgrywka. Pomijając mankamenty fabularne w postaci niedokończonych wątków, ogólnie gra się bardzo przyjemnie i sympatycznie. Wyjadacze TFU poczują się tutaj jak w domu. Dodatkowy miecz świetlny nie wprowadza rewolucji w potyczkach, a jedynie dodaje wodotrysków w postaci bardziej efektowniejszych finiszerów. Równie dobrze, TFUrcy (wybaczcie, ale nie mogłem się powstrzymać) mogli nie dozbrajać głównego bohatera w drugi miecz, a skupić się na innych aspektach gry. Sterowanie jest intuicyjne i na opanowanie go wystarcza pierwsza misja na Kamino, która spełnia rolę misji szkoleniowej. Cała rozgrywka jest wręcz kalką swojej poprzedniczki, co można zaliczyć na plus, zresztą widać, że twórcy wyszli z założenia iż nie warto zmieniać czegoś, co się całkiem nieźle sprawdziło w część i poprzedniej.

Boba Fett. Pomijając kampanię reklamową (i wspomniany już wcześniej plakat) oraz kilka animacji z Największym Łowcą Nagród, to występ Boby Fetta w TFU2 jest co najmniej ubogi. Jest kilka smaczków (projekcja koncepcyjnego rysunku zbroi mandaloriańskiej na ekranach w laboratoriach na Kamino) oraz możliwość „ubrania” naszego bohatera w „skórkę” Boby (niestety, podmieniany jest tylko model, a sam styl walki pozostaje taki sam :( ). Co ciekawe model Boby Fett jest bardzo fajnie animowany oraz wygląda naprawdę porządnie. Pozwala to snuć przypuszczenia, że w planach twórców mogła być przewidziana konfrontacja pomiędzy naszym bohaterem, a Fettem. Czyżby chęć szybkiego zysku obdarła producentów z kreatywności? A może zabrakło czasu?

Niedosyt. Takie uczucie mam po ponownym ukończeniu gry. Początek jest naprawdę obiecujący, sprawia wrażenie, że prowadzimy potężnego bohatera, który tajniki Mocy ma w małym palcu lewej stopy. W połowie gry, czyli mniej więcej w miejscu, gdy zaczynami dostrzegać coraz bardziej wyraźne nieścisłości scenariusza, a naiwność historii nie da się już maskować poprzez tłumaczenie zawiązywania akcji, odkrywa się przed nami odgrzewany kotlet, który tak sprytnie maskował się pod przybraniem z surówki. Za cenę pełnowartościowego produktu dostajemy grę, krótką, naiwną i przereklamowaną. Może jestem starej daty graczem, ale radosna „wycinka” szturmowców już była i to o niebo lepiej wykonana i sprzedana w poprzedniej części. TFU2 ma potencjał, ale niestety zmarnowany. Daje radość z grania, ale tylko na chwilę. I GDZIE JEST BOBA FETT? Zatwardziały fan gier z logo STAR WARS, będzie się przy grze bawił, jeśli nastawi się na szybką grę, bez nacisku na scenariusz. Mandalorianin, nie pobawi się wcale, bo bieganie w skórce Boby nie przykuje go do gry na dłużej."